kowane były w całości dużym alfabetem. Szczególniej SZATAN prezentował się wspaniale, a tragiczna jego pycha zupełnie mogła być zaspokojoną tem zrównaniem z rzeczami świętemi, jakiego w tej Ewangeliczce dostąpił. Niekiedy też zdarzało się, że wielka jakaś czcionka wskakiwała w sam środek obojętnego wyrazu, jak np. sieDem, paCIerz, słuP, męKA, drOga, odpUst, i t. p., co nadawało kartom tej książczyny nader dziwaczny charakter.
Przypatrywałam się jej z uśmiechem, który starowina wzięła widać za wyraz uznania, gdyż modre jej oczy rozbłysły nagle wesoło.
— „Piekna“ książka, „piekne“ nabożeństwo! — przemówiła, kiwając głową. — Tyla co „lutery“ „straszecznie“ są maluśkie...
— Słabe już widać macie oczy, babko — odrzekłam.
— Iii... ni. Oczy to ta obejdą, obejdą! Tyla, co już od małości tym maluśkim „luterom“ niewiele rozumieć „spotrafię.“
— A któż was czytać uczył?
— A janioł! Gdzieby zaś, pani moja, sierotę kto inszy zuczył.
Mówiła to tak, jak gdyby było rzeczą całkiem naturalną i powszednią, że anioły czytać uczą sieroty.
Strona:Maria Konopnicka - Na drodze.djvu/26
Ta strona została uwierzytelniona.