ręce latały, żem do żadnego guzika trafić nie mógł.
— Wstawaj, Piotruś — wołałem — wstawaj! Szkapa przyszła!
I trząsłem nim, jak wiązką słomy, bo się niełatwo budził.
Istotnie, przed bramą, zaprzężona do prostego, zasłanego kilimkiem woza, stała nasza szkapa. U karku jej wisiał już Felek, objąwszy go oburącz o ile dostać mógł: przy wozie stał pan Łukasz Smolik i częstował stróża tabaką.
Podnieśliśmy zaraz wrzask nie do opisania.
— Szkapa! Nasza szkapa! Nasza droga, kochana, stara — wołaliśmy naprzemian, głaszcząc ją, klepiąc, tuląc się do niej, gdzie kto mógł. Piotruś gwałtem gramolić się chciał na nią.
— Stęskniła się bez nas szkapa, co?... Przyszła do nas szkapa?... Przyszła?... Poczciwa, dobra, stara szkapa nasza.
I nuż jej zaglądać w zęby, nuż jej obmacywać nogi, nuż jej grzywę palcami czesać. Ani nam w myśli postało, po co ta szkapa do nas przyszła, na co to wóz ten czekał.
Ale i ona poznała nas także, i ona cieszyła się nami: przednią nogą, którą szpat znacznie pogrubiał, uderzała po bruku wesoło, ochoczo, jakoby krzesząc dla nas iskierki radości; łeb
Strona:Maria Konopnicka - Na drodze.djvu/266
Ta strona została uwierzytelniona.