— Toście się bez rodziców chowali?
— Abo ja się chowała? Nijak ja się nie chowała, pani moja, tylo mnie ten Bóg Stworzyciel wywiódł na świat, jak tę płonkę leśną, i tak mnie ta święta ziemia zhodowała.
— To was ojcowie wczas odumarli?
— Ojca-rodziciela, tom nie uznała. Gdzie! ani zapamiętania, kiej pomarł! A jak matka pomarła, to mi było pięć roków na szósty. Bez koszuli mnie, pani moja, odumarli, ino mnie w szmatki starej płachetki owiązywali i takech chodziła. Jak ten robak ziemią żyje, tak my biedą żyli. Gryzła nas ona, gryźli my ją — ano, nie skąsiła...
— I dużo was było dzieci?
— Dzieci to nas było „czworga,“ a ten najstarszy i piąty to był brat. Ale że twardego serdca był... Bić, to nas ta wielce nie bijał, tyla co wszystko w garści trzymał, aże piszczało. Ścisnął mróz, to matka do drew w piecu palić, a ten brat na drwach siedzi i przystępu nie daje. Tak matka do niego: — Jędrek — mówi, — że mu co Jędrek było — co ty? — mówi, — ognia palić nie dasz? A toć mróz! Toć to małe na nic „skargną...“ A ten ino ręcami się weprze we drwa, że ta daleko po nie do lasu musiał, i ledwo ta z biedą co
Strona:Maria Konopnicka - Na drodze.djvu/27
Ta strona została uwierzytelniona.