młodszego swego, który się jej fartucha trzymał, szeroko na Franka wytrzeszczywszy oczy.
— Gospodyni! — zawołał nagle Franek.
— A gdzie przęślica? Przedaliśta len, przedajta i przęślicę. Już wy na niej kądzieli prządać nie będziecie, ani onej nici szarej na wrzecionie przy łuczywie puszczać... Nie będziecie przędzy motać, parników zwijać, pasem rachować... Nie będziecie płótna tkać, ani go na tej rosie porannej bielić, ani z niego koszul dzieciom zrządzać... Co wam po tem? Dalej gospodyni! Dalej... Dawajta przęślicę... Niech kupują!
W małem podwórku Łuki robiło się coraz dziwniej jakoś, coraz uroczyściej. Chłopaki wspinały się jedne przez drugie, żeby na „głupiego“ patrzeć, oczy starych przygasiła zaduma, czy troska. Nagle odezwał się głos przejmujący, dziecięcy:
— Bocian! Bocian! O... bocian!...
Kilka głów podniosło się za tym dziecięcym głosem.
Istotnie, nad kalenicą Łukowej stodółki i nad leżącą na niej, zeszłorocznym szuwarem jeszcze przytrzęsioną, broną, wzbijał się lotem szerokim pierwszy tej wiosny bocian.
— Bociek!...
Strona:Maria Konopnicka - Na drodze.djvu/316
Ta strona została uwierzytelniona.