Dom, reprezentowany przez podeszłą krewną, nie wyłączał możności ugaszczania kobiet, które też napełniły jego ściany wesołym szczebiotem i szelestem strojnych tualet. Przyjęcie było zbytkowne, goście bawili się swobodnie, gospodarz odgadywał myśli ich i chęci.
W tej chwili wszakże, gdy wzrok jego przyćmiony przebiegał grupy dam i panów, zdawało mi się, że dostrzegam w nim błyski nienawiści i trwogi zarazem.
Tymczasem z pod lasu, siniejącego już nieco w wilgotnych oparach łężnych, wynurzyła się postać rosłego, o potężnej budowie mężczyzny. Postać ta posuwała się krokiem śmiałym, pewnym; chwilę majaczyła wzdłuż leśnej ściany, jaskrawo obrysowana skupionymi blaskami zachodu, aż oderwawszy się od niej, odbiła dziwnie wyrazistą i oryginalną sylwetą na tle cichego błękitu. Tło to powiększało ją i czyniło olbrzymią niemal.
Idący znów śpiewać zaczął. Był już tak blizko, że słowa rozróżnić się dawały:
„...Święty Mikołaju.
Trzymaj wilka w raju,
Trzymaj go za nogę,
Aż trafię na drogę!“