Zakołysał głową.
— I po co, po co on to wszystko pisał, kiedy mu dość było zachcieć czego, żebym mu to zrobił? Podpisałem papier i ucałowałem go zanim odszedł. Wolę moją mu oddałem i miłość oddałem, i duszę...
Bracie! — pisałem — tak kocham was, że ginę od kochania, tak tęsknię bez was, że ginę od tęsknoty, i tak pragnę do was, że ginę od pragnienia...
Ginąłem... Alem nie zginął. Kochanie mnie trzymało, tęskność mnie karmiła, pragnienie mnie poiło...
Czas szedł. Hej, hej! wypatrzyłem ja wszystkie jego kroki. Jak wilk skakał z bólu w ból, jak rak pełzał z omdlenia w omdlenie, jak jastrząb padał mi na piersi żywe. Pająkiem po mózgu, mrówką po sercu szedł. Niekiedy zdawało mi się, że staje skurczony, wyschły, i głową siwą trzęsie i liczy koście ludzkie, po drogach leżące. Czy już dosyć? Ale nie było dosyć. Więc szedł dalej, i zostawiał je niepogrzebane.
Po mogiłach stąpał, a wgniatał stopą swoją w ziemię pamięć ich, a nazwanie ich...
Po kolebkach stąpał, a wgniatał stopą swoją w ziemię każde źdźbło żywiące...
Strona:Maria Konopnicka - Na drodze.djvu/53
Ta strona została uwierzytelniona.