Strona:Maria Konopnicka - Na drodze.djvu/60

Ta strona została uwierzytelniona.

i grubą siecią nabiegłych żył zbrużdżone, spencer na jednem ramieniu wiszący odsłaniał mokrą na plecach koszulę. Idąc, głośno dyszał i biczyskiem się podpierał. Jedną z nóg, przewiązaną płóciennym szmatem, powłóczył za sobą z trudnością. Gruba jego niedobielona koszula i samodziałowy spencer nie odcinały się od objętego kurzawą stada żadnym obcym tonem. Śmiertelne znużenie, zarówno jak chmura pyłu zdawały się jednoczyć tę szarą masę bydląt z tym, który je pędził. Za pastuchem pies bury, kudłaty, do wilka podobny, wlókł się z wywieszonym ozorem, podebrawszy ogon pod siebie. Nie szczekał. Tylko kiedy nad stadem bicz świsnął, wydawał krótki chrypliwy skowyt, nie podnosząc pyska od ziemi. Był to widok jakby umyślnie dobrany, aby wzmódz przygnębiające wrażenie skwarnego południa. Oko omdlewało po prostu, patrząc na tę karawanę.
Zatrzymaliśmy się, aby ją mimo siebie przepuścić. Ale zaledwie konie stanęły, uderzyło na nas gorąco, jak z pieca, a gęsty, niezmiernie miałki pył objął nas i osypał. Stado mijało nas zwolna. Gęsty tupot racic, to wzmagał się, w jednym punkcie podnosząc nową zbitą chmurę piasku, to znów słabnął, powścią-