Strona:Maria Konopnicka - Na drodze.djvu/62

Ta strona została uwierzytelniona.

Wtedy podbiegłam z największem zdziwieniem i zobaczyłam siedzącą w kuczki na rozpalonym bruku młodą jeszcze kobietę, której plecy oparte były o złamane i porzucone tutaj półwozie, a głowa wzniesiona wprost w słońce. Z głowy tej opadła na kark ciężka, gruba chustka, odsłaniając ciemne, gładko przyczesane włosy, czoło bardzo żółte, na skroniach silnie zaklęsłe i twarz wychudłą, znędzniałą, spaloną na skwarach jak węgiel; z poza wązkich, spieczonych i poczerniałych warg błyszczały olśniewająco białe, rzadkie zęby, a oczy ocienione długą, mocno odwiniętą rzęsą, patrzyły z osłupieniem w samo jądro słońca. Prawdopodobnie patrzyły w nie tak samo i wtedy, kiedy ją ogarnęło owo stado wołów. Szeroko otwarte, nieruchome siwe źrenice, zdawały się same topnieć jak srebro w ogniu tego słońca. Siedziała tak w pełnem świetle, objąwszy splecionemi rękami podniesione ku piersiom kolana, w baranim kożuchu, długich butach i grubej wełnianej spódnicy. Patrzyłam na nią z najwyższem zdziwieniem. Odzież ta i na mróz trzaskający wystarczyćby mogła. Głębiej nieco, pod półwoziem leżał pies rozciągnięty i zapadłymi bokami ziający; lecz widać wytrzymać nie mógł tego skwaru, gdyż