wietrze kołysała... A bodaj ciebie, ty śnieżyco, w piekle topili!... A bodaj ciebie święta ziemia nie przyjęła!... A bodaj ciebie ty, mrozie, Jezus miłosierny utłumił. A bodajżeś ty sam się, jak gadzina użądlił!... A cóż ja tera z tem dzieciszczkiem pocznę?... A gdzież ja się z niem obrócę?...
Załamała ręce i zaczęła żałośnie szlochać. Ale to była jedna krótka chwila.
— A dajno głownię, Magoś! — rzekła posępnie — trza tatusia zagrzać... Tu, na izbie ognia zrobić trza, tu na słomie... A dajże drugą... Czego krzyczysz głupia?... To ty nie wiesz, że jak mróz na świecie je, to trza w chałupie palić?... A grzejże się nieboże, kiej ci powiadam... A pójdźże bliżej! A patrz ino jak to tatusiowi ciepło, aż na nim sukmana gore...
Zamilkła i przez chwilę patrzyła przed siebie. Wtem porwała się za głowę, ręce wszczepiła we włosy.
— Gore! Gore!... — wrzasnęła nieludzkim głosem. — Ratujta!... kto w Boga wierzy, ratujta! Magoś! Magoś!
Padła twarzą na ziemię i nagle zamilkła. Można było myśleć, że jej serce pękło. Pies z pod półwozia zawył i rzucił się do niej.
Strona:Maria Konopnicka - Na drodze.djvu/66
Ta strona została uwierzytelniona.