lekkim poruszane wiatrem, srebrzyły się zdala w porannem słonku, niby skrzydła gołębie nad trumną bijące. Dostawszy się na gościniec z wyrębu, wóz potoczył się wolniej, a kiedym się złączyła z gromadką, pieśń na ostatniej spadzistości przerwana, zabrzmiała znowu prosta i surowa:
Miałby człowiek wolę chcieć, chciałby się nie rodzić.
Chciałby minąć wojnę tę, co się żywot mieni,
Chciałby sobie cicho spać u matuchny ziemi.
Pątowałem[1] po drogach, pątowałem w smutku;
Wiela było starości[2], a nie wiela skutku,
Teraz idę w wieczny mir, na ciche pokoje,
Nuta rwała się trochę, bo ludzie zmęczeni; dziad tylko podniosłszy na modre, świetliste powietrze czerwone oczy swoje, szeroko patrzał w niebo i śpiewał donośnie, też rozpoczął nową strofę suchym, cmentarnym głosem:
Był ten zagon ciężkiemi potami zroszony;
Terazże mi nie trza już orać, ani siewać,