mający u góry gałąź jedną ostawioną i przyciętą w głowach nieboszczyka na maluśki krzyzik, co z onej przykładziny samorodnie wynika, jakoby rosnął. To jak na on cmentarz człowiek zajdzie, a po onych przykładzinach pojrzy, to właśnie jakoby ziemia się otworzyła i trumny na wierzch wyszły a umarli wstawać mieli... A jeszcze z pod onej przykładziny sterczy wiechetek ze żytniej słomy, co nim trumnę pokropują święconą wodą... To z jednej strony kłosy sterczą, a z drugiej słoma, a w pośrodku przykopane ziemią, a nad wiechetkiem gałąź od onego kropidełka. Drugi raz, jak gałąź wierzbowa je, a mokry czas przyjdzie, to i basiorów dostanie jak żywa, i liść puści, właśnie jako ta rożczka Aronowa, co to o niej w godzinkach stoi, że się stała kwitnąca i owoc rodząca...
Spuściła głowę i zaszeptała z cicha: „Zdrowaś Panno Maryo.“ Mrok po kątach coraz gęstniał, króliki poszły spać w jamę, ręce starej opadły. Chwilę trwała cisza.
— No, dobrze, moja Mikołajko, ale te „Dziady“? — zapytałam, gdy skończyła szeptać zdrowaśkę.
— A cóż Dziady, jak Dziady... Nie daj Boże takich Dziadów nikomu!
Strona:Maria Konopnicka - Na drodze.djvu/97
Ta strona została uwierzytelniona.