Strona:Maria Konopnicka - Na normandzkim brzegu.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

Za dziećmi, kłapiąc w saboty tkwiące na krzywych, cienkich, trzęsących się nogach, nadążają jak mogą weterany morza.
Jarząbkowe ich oczy małoco już widzą ze świata; ale gdy patrzą na morze, zdaje się, że co najmniej do Houlgate dojrzeć mogą. Ba, do Cabourg nawet! Ślepy père Plon zaklina się na Trzy Maryje, jako tylko na lądzie jest ślepy. Na morzu wszakże, widzi wszystko tak niezawodnie, »jak Boga Ojca w niebie«!
Tylko że syn wierzyć temu nie chce...
Uszy ich, ogłuchłe od huku i łoskotu fal, niewiele co słyszą na lądzie. Ale szum morza trafia jakoś do nich — przez duszę.
Teraz spieszą wszyscy spadzistą ulicą osady, potykając się, stukając kijkami, trzymając się jedni drugich, żeby nabrać w zgasłe oczy nieco światła z morza.
Idą. Z wyciągniętą, cienką szyją idą prędkim i drepcącym krokiem, zadychując się ciężko, uparcie. Co i raz to przy-