kłębów żywego, z oceanowych roztoczy pędzonego porannym wiatrem powietrza. Dyszą silnie, pracowicie, ale wydychać tego nadmiaru życia i świeżości nie mogą. Coś ich kłuje w oczy, coś im dech zapiera, coś ściska serca drżące.
Nie, to nie ich morze!
Zbyt huczne ono, zbyt natarczywe, zbyt mocne. To morze młodych!
Ich morze, to dawne, było całkiem inne. Łatwo je było wiosłu pod pióra brać, łatwo i sieci przez oka przepuszczać. Barka polatywała tylko jak ten ptak powietrzem... Ho! ho! — Jakie to wtedy były wyprawy! Ho! ho! Jakie połowy i targi. Niechby się przypatrzyli ci tam... młodzi!
Ale teraz — morze się zmieniło. Inne jest. Zupełnie inne..
Wzdychają, kulą głowy między ostro sterczące ramiona, i z jakąś mgłą w zmrużonych oczach zawracają ku kamienistej drodze, którą przyszli.
Strona:Maria Konopnicka - Na normandzkim brzegu.djvu/133
Ta strona została uwierzytelniona.