Strona:Maria Konopnicka - Na normandzkim brzegu.djvu/150

Ta strona została uwierzytelniona.

dem wtopiło się w pomglistą obłoczność nieba, lekką, przejrzystą, bezpromienną hostyą.
Cały cypel Hawru, podebrany od strony morza cichem smugi tej jaśnieniem, rysuje się mocno, zamczysto, urwiście, z nadzwyczajną precyzyą rzeczy dalekich, które naraz zaczynają jakby iść, bliżyć, się, następować niemal. Zmierzch — to jest siłacz wielki i czarodziej, który oboma ramionami świat garnie, żeby zaś łatwiej go nakrył szarą, szarą płachtą.
I nagle, w cały rozgwar bujnego życia i młodej radości zaczyna bić dzwon za tonących.
Zwolna bije, posępnie, głęboko.
Uderza trzy razy — i milknie.
I znowu trzy — i znowu milknie. Muzyka urywa w pół taktu, grajki, kataryniarze, komedyanty, dyabły odkrywają głowy; rybacy powyjmowali z gąb fajki; kobiety w czarnych swoich sukniach i wielkich kolczykach stoją ze splecionemi rę-