Strona:Maria Konopnicka - Na normandzkim brzegu.djvu/189

Ta strona została uwierzytelniona.

Wtem doszedł mnie stanowczy głos matki:
— Dobrze zresztą, niech się napatrzy! Położę zegarek tu, na fortepianie. O, tutaj!
Położyła.
— Ale do ręki nie waż się brać! Niech Bóg zachowa! Pamiętaj... Niech cię Pan Bóg broni! Rozumiesz?
Rozumiałem.
Dwie wielkie, ciężkie łzy, których miałem pełne oczy, spadły jak dwie twarde bryłki po moich rozpalonych policzkach. Dotąd czuję ich doskonałą zwartość i okrągłość.
Jestem też pewny, że upadłszy nie wsiąknęły w kostkową posadzkę naszego saloniku, lecz że się o nią rozbiły w pył tęczowy tak, jak owe kuleczki wydmuchane z weneckiego szkła w Murano, które za dotknięciem pękają z przedziwną dźwięcznością.
Zacząłem patrzeć.