nagle z nieskończonych oddaleń wprost do mojej piersi, i usłyszałem wyraźnie dwa nierozerwalnie złączone z sobą dźwięki: Ja i ty... ja i ty... ja i ty...
Było to nieścignione okiem błyskanie i odbłyskiwanie dwu lekkich, modrych iskier, z których gdy się jedna zapalała, druga gasła, oddając tamtej swój żar i swój kolor. Było to czarodziejskie obdzielanie jednem życiem dwu odrębnych istnień, dokonywane z taką potęgą bezpośredności, iż żadne z istnień tych nie czuło się, — ani przez jedno mgnienie — martwym i zgaszonym punktem.
Że się ten cud stawał w maleńkiem, tajemniczem »i« — nie wiedziałem wówczas. Wkrótce przecież, owo błyskawiczne zapalanie się i ugasanie dwu modrych iskier nabrało tak natężonej szybkości i siły, iż zajarzyło jako złota nieprzerwana smuga muzycznego tonu. Zaczem ton rozpadał się na dźwięki, i stała się nademną — pieśń. Była to niezawodnie
Strona:Maria Konopnicka - Na normandzkim brzegu.djvu/193
Ta strona została uwierzytelniona.