Strona:Maria Konopnicka - Na normandzkim brzegu.djvu/48

Ta strona została uwierzytelniona.

kamlotowym fartuchu, przepasanym po wierzch rzemiennym paskiem, bez czapki, — czapki zgoła nie posiada i nie nasza, — z nisko postrzyżoną czarną łepetyną, która go czyni podobnym do kreta.
Statecznie stąpa, a ku »hałastrze« zpodełba okiem strzyże.
Ale i hałastra także go spostrzega.
— Ohé Jean!...
Ohe, le Voué!...
Krzyk, wrzask, stawanie na łbach, młynkowanie bosych stóp w powietrzu.
Janek patrzy, słucha, czerwienieje, złote ogniki zapalają się w jego czarnych oczach. Znać, że w nim dusza do tej hałastry aż piszczy.
Nagle wyrywa matce rękę, i ni stąd ni zowąd zaczyna biegać, wierzgać, wyrzucać głową i kwiczeć jak źrebak.
— Jean!... Jean!... — woła pani Toutaint zgorszona, zdziwiona, przestraszona poprostu.
Ale »hałastra« ją zagłusza, wrzeszcząc,