daremnie usiłując wybić się na prąd równiejszy, zaczem, nie mogąc użyć ni rudla ni wioseł, z najwyższym wysiłkiem i niebezpieczeństwem chwycili rzuconą z tamy linę i wydobyli się po niej na pomost wpół martwi, zostawiwszy łódź jej losowi.
Od tej chwili widocznem się stało, że puścić się na morze byłoby to niechybnie zginąć.
Ale Mère Toutaint, widząc, iż ludzie wracają, rzuciła się do nich z nieprzytomnym krzykiem:
— Mon gosse!... Mon gosse!... Mon gosse!...
Musiano ją siłą trzymać, bo się rwała prosto na morze. Tymczasem mrok, i przedtem już duży, tak zgęstniał, że psy zaczęły wyć, jakby na zaćmienie.
Wtedy latarnik, wysoki, barczysty brodacz, wyszedł na galeryę faru i zapaliwszy zielonawe światło, pod którem oblicza ludzi stały się widmowe, zaczął nawijać na skrzypiącej korbie linę ratunkową.
Strona:Maria Konopnicka - Na normandzkim brzegu.djvu/74
Ta strona została uwierzytelniona.