bnemi warstwami schnące, regularnie pokarbowane, pogięte, jak wielki, szeroko rozrzucony postaw złoto-popielatej mory, po której szlaku lata jeszcze obrębująca go srebrną frendzlą cewka.
A morze coraz dalsze, coraz cichsze, coraz krótszym oznajmiane poszumem, skupia się, zawściąga, wchłania w siebie rozbiegane fale, aż cofnąwszy je wszystkie ku wyżynom utwierdzenia swego, kołycha się zwolna, ciężko na otchłannych piaskach, pełne jak oko, bezdenne, nieruchome prawie.
Duże statki rybackie, które odpływ poniósł ze sobą z przystani, tkwią na wezbranych głębiach, także nieruchome jakby, pojedynczo, po dwa, po trzy, tworząc dziwaczną arabeskę na najdalszym planie.
U brzegów tymczasem zaczynają winąć się i dymić modrawe opary, które w perłową jasność matowego ranka sączą całą skalę ametystowych, delikatnych tonów.
Niebo nizkie, po skłonach rozbielone
Strona:Maria Konopnicka - Na normandzkim brzegu.djvu/88
Ta strona została uwierzytelniona.