dźwięczność płynnych linii i barw przyćmionych, sennych. Jakaś nieskończenie mięka, faliście wzmagająca się i opadająca dźwięczność nieujętych, niedotkliwych, wprost widmowych kształtów.
Jakaś bliskość wszystkiego i dalekość razem.
Jakaś subtelna gama rozpylonych tonów i półtonów od srebrnej błyskawicy skrzydeł mewy bijącej w nikłą liljowość powietrza, do głębokiego fioletu dziko zarosłych, poszarpanych wzgórz, które siedzą jak wielkie gniazda ciemnych ametystów.
Jakieś niezmierne zlanie się, zapłynienie sobą kolorów, świateł, cieniów, jakieś wsiąknięcie światła w tło dziwne, widmowe, na którem ledwo że się rysują zatarte kontury i gasnące zjawy.
Naraz pieśń.
Pieśń prosta, cicha, raczej mówiona niż śpiewana, zlewająca się harmonijnie z muzyką momentu.
Strona:Maria Konopnicka - Na normandzkim brzegu.djvu/90
Ta strona została uwierzytelniona.