Blednie tedy i zaciera się obraz sam, ale poczucie rozstępu między nim a rzeczywistością zostaje.
Zostaje we wrażeniu jakiejś ogromnej a mglistej przestrzeni, jakiegoś niezmiernego oddalenia, w które dusza leci, leci, a nigdy dolecieć nie może. Ku czemu leci, czego w tem oddaleniu szuka, co chce ogarnąć sobą, i przez co sama zostać ogarniętą pożąda, nie wie, nie pyta nawet.
To wie, że tam daleko, daleko, płonie coś, kwieci się, goreje, że tam jest ukochanie jakieś, jakieś piękno, dobro, coś, czego trzeba czekać i wyglądać...
Coś, co ją ciągnie, woła, urzeka. Coś, ku czemu lecą jej oczy, jej pieśni, jej istność cała.
I tak się rodzi najniebezpieczniejsza z tęsknot, tęsknota bezprzedmiotowa, której nic ukoić nie może, a która, przy małej złożoności takiej prostej duszy, staje się z czasem nietylko najsilniejszym, ale jedynym wyrazem tej duszy.
Strona:Maria Konopnicka - Na normandzkim brzegu.djvu/96
Ta strona została uwierzytelniona.