gnącemi po drzewo do lasu, można było widzieć wózik i konia, prowadzone przez dziecko prawie. W siwej swojej sukmance, z biczyskiem większem niemal od siebie samego, szedł Stacho przeciw wichurze, która nim pomiatała, jak przewiąsłem słomy, spychany przez ciągnący środkiem drogi tabor, na boki, gdzie on, koń i wózek, wszystko zapadało głęboko w świeże, miękkie śniegi. Czasem nie mogąc sobie rady dać z zamiecią, stawał, i zwrócony do wiatru plecami, spoczywał chwilę. Ale wozy nie czekały za nim. Odcięty od taboru, z oczyma zasypanemi śniegiem, kopał się wtedy chłopak sam, mało co drogi widząc przed sobą, skostniały, przejęty strachem, i choć niejedna łza, nie dość szybko otarta rękawem sukmany, u rzęs mu przymarzła, zawsze się przecież w końcu dobijał do czarnej linii głucho i niemo stojącego boru.
Nieśli chłopi żyto na wiatrak, niósł i on. Szkapy oszczędza, powiadał matce, ale właściwie chodziło mu o to, żeby pokazać, jako się bez parobka obejdzie, bo on to samo poradzi, co i drugi. Wlókł się tedy zmudnie, zgięty pod ćwiercią żyta, zatrzymując się i postając, ale z całej siły dzierżąc za czuprynę ciągnący go w tył worek.
Szli chłopi na szarwark szedł i on. Zgrabiałe cienkie jego ręce z trudnością wiązały faszynę, albo składały na kupę kamienie; naszamotał się dobrze i ze szkapą, która dużej siły nie miała w sobie, a narowista była.
— Psia! — Syknął nieraz przez zęby. — A to i w zimie robota ciężka je...
Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.