Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

Drgnął Stacho i spojrzał w górę.
Na bladym błękicie porannego nieba, szeroko machając czarniawemi skrzydły, szybował bocian tuż nad jego głową ku mokrym, podmiękłym łąkom. Chłopak wrzasnął z uciechy, biczysko i lejce puścił, a zapomniawszy o szkapie i wozie, czapkę z głowy zerwał i wyrzucił w górę. Spadła opodal. Podbiegł, chwycił ją i chciał lecieć za dziećmi, które wywijając czapkami, rękoma, gałęźmi wikliny, całą kupą się za bocianem puściły. Ale nagle obejrzał się, wstrzymał, i opuścił głowę. Nie może przecie roboty zostawić i lecieć. Robota nie pyta, tylko trzyma. I jakby mu ten wiatr zachodni całą radość z twarzy zmiótł, przygasł w sobie, sposępniał, po rzucone biczysko sięgnął i na szkapę wołać zaczął:
— Anu!... wiśta!... Anu! maluśka!...
Ale był to głos inny jakiś, nizki, głuchy, zgoła niepodobny do tego, który mu się na widok bociana wyrwał z piersi rzeźkim, chłopięcym okrzykiem. Ramieniem podpierał deski, lejcami o chomąt bił, ale głowę co i raz odwracał ku krążącemu nad łąką boćkowi.
Ten dzień wydawał mu się bardzo długi, a robota szła mu ciężko, niesporo.
Mocny parobek, Chrząst choćby, o trzy dni by to wszystko za siebie przerzucił. Stacho mordował się tydzień cały.
Ostatniego dnia tak zesłabł, że się na mokrą rolę w potach rzuciwszy, z godzinę leżał na niej, jak ten kamień siwy, oczyma za białością obłoków wodząc, które po niebie szły a szły w zachodnią zorzą siną.