Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

Ale i zorze i obłoki wieczorny opar prędko ugaszać zaczął, na niebo wyszła gwiazda jedna, druga, potem sto może, potem — ktoby zliczył!
Już i żaby odezwały się z łąki, i bąki ślepym lotem zaczęły bić, ode wsi słychać było klekot wiatraka i naszczekiwania Kurty, a czujna szkapa po raz i drugi zcicha zarżała.
Podniósł się Stasiek do domu wracać, bo go srogie zimno ograżać zaczęło, chciał tchnąć, krzyknął i kłonicy się u wozika obiema chwycił; plecy miał jak gdyby związane, a wskróś piersi przeszywał go ból ostry, kolący.
Ledwo się dowlókł tego dnia do chaty. Matka szarpnęła się zrazu, że późno; ale kiedy jej zmienionym głosem powiedział, jako starczyło mierzwy do końca stajania, zaraz go pogłaskała po głowie i łyżkę mu do ręki dała, żeby kaszę z garnczka brał, bo sama już jadła i na miskę nie było co wylewać. Ale ręka chłopcu okrutnie się trzęsła, ni to z zimna, ni z gorąca, sam nie wiedział, jak mu jest więc tylko u wiaderka przysiadłszy, wodę pił, a potem u komina się kiwał, drzemiąc, póki ostatnia iskierka w popiele tlała jeszcze...
W nocy rzucał się po ławie, stękał, kożuch to na ziemię spychał, to, szczękając zębami, wołał, że mu zimno, to do wiaderka biegał pić, aż usnął nareszcie, z rozczerwienioną twarzą i ogniem dyszący.
Nazajutrz, że to była niedziela, pofolgowała mu matka i sama się do kościoła wybrawszy, pod wła-