Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

sną pierzyną dopołudnia wyleżeć mu się dała. Ale kiedy i w południe, choć się do miski zwlókł, nie było mu lepiej, co zaraz pomiarkować się dało, bo nie jadł, a zimno i gorąco uderzało po nim to ogniem, to bladością, zafrasowała się zaraz wdowa i dalej w lament:
— A czyś też złe miejsce, chłopak, przestąpił, czy co, i z chorobą! Tera gnój wywieziony, tera rozrzucać, tera kartofle sadzić, a tu masz! Jezu, Jezu! A i czemużeś się w tę chorobę nie dał za zimy, nie tera, kiedy robota je?... A czy mnie też Bóg skarał i z chruścielem takim! A cóż ja tera pocznę, sierota! Choćby nająć, to gdzie? Abo to kto pójdzie? Każdy się roboty chwycił a swój czas, i już! O Jezu... Jezu!
Stacho tymczasem znów się pod ojcowskim kożuchem na ławę układł, a kiedy matka półkwarcie z wodą postawiła przy nim, jako że ustawicznie pić żądał, chwycił jej rękę, i całując, mówił:
— Nie gniewajcie się, mamo! Moja złocista! Moja jedyna! Nie gniewajcie! Już ja do jutra ozdrowieję. A to i tak dziś święto, niedziela, to już tak do wieczora poleżę.. Aby dziś, aby do wieczora... Zaś wszystko porobię, wszystko duchem będzie... aby dziś... Sieczki tam kupa je, ściołka w szopie je, bom wczora z górki ściągnął... Nie gniewajcie się matusiu! Aby dziś... aby do wieczora...
Mówił, a czy to z choroby, czy taki już dziś rzewny był, zaraz mu z oczu łzy wielkie na matczyną rękę upadać zaczęły.