na drzwi patrzał, aż nagle na wznak padł, potem się zwinął, do ściany odwrócił i wtuliwszy głowę w kożuch, załkał boleśnie, głośno, rozpaczliwie.
Czego płakał, powiedziećby pewno nie potrafił; wszakże czuł, że mu się krzywda jakaś dzieje, że wszystko się na jego szkodę, na jego zgubę składa; czuł, że sierotą jest, że się tu nikt nie ujmie za nim. Nienawidził wszystkich: Chrząsta, kowalkę, kumoszki... Matkę?!... Ucichnął i słuchał swego bijącego na gwałt serca... Tak! i matkę... Ale natychmiast nowa fala łez uderzyła mu do oczu. Nie! nie! matusię, miłuje!.. Tylko ona go nie... Tylko ona...
Nie doczekawszy się powrotu matki, zmęczony łzami, usnął w potach cały.
Nazajutrz wstał z głęboko podbitemi oczyma, blady, ze stałem jakiemś zimnem w kościach i kłóciem, które go przejmowało na wylot, jakby szpon jastrzębi. Chociaż mu jednak dygotała ręka, zjadł żur, wódkę z tłuszczem wypił i podwiązawszy na sobie półkożuszek ojców, który mu matka wziąć kazała, zabrał się z widłami w pole. Robota szła mu oporem; męczył się, dyszał, kaszlał, pluł, za piersi chwytał i raz wraz postawać musiał; do wieczora wszakże godnie kupek naroztrząsał, choć i nie bardzo równo, jak mówiła matka, kiedy mu obiad we dwojakach na pole zaniosła. I tego dnia rychło bardzo, kolacyi nie czekając nawet, położył się Stacho, i zaraz w wielkie poty wpadł, które na niego to zimne to gorące naprzemiany przez całą noc biły.
Przeszło dni kilka. Kwietniowe słońce wzmaga-
Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/109
Ta strona została uwierzytelniona.