Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

nie zając, nie uciecze; a i jemu się też, dziękować Bogu, we łbie nie pali, żeby zara z wiaderkiem lecieć i gasić...
I tak to od tygodnia do tygodnia się wlokło, ani naprzód, ani w tył, tyle że wisiało.
Tymczasem Stacho, nawóz rozrzuciwszy, do orki się zabrał. Przenikał go strach, że nie uradzi może. Nieraz wprawdzie tatusiowi konia przy oraniu prowadzał, wiedział jak na uwrotach «kseb» i «odsieb» krzykać, jak lemiesz założyć, jak odkładnicę wyrychtować, jak dopasować krój, jak grządziel podnieść, wszystkiego tego napatrzył się dość; ale ze samego patrzenia głupi tylko mądrym być może. Kiedy więc na wygon z pługiem dojechał, a na tę rolę spojrzał, zaraz mu się te rzęsy zatrzęsły, jak przed nagłem światłem.
Aliści, tuż nad nim skowronek w skrzydła zaczął bić i tym głoskiem swoim przypiewać, prosto w niebo lecąc, a tak się to po polu rozległo, jak ten kościelny dzwonek, że chłopak czapkę zdjął i w ono ptaszę wpatrzony, poruszał ustami jakby do pacierza, poczem przeżegnawszy się, w garść plunął, ujął grządziel, skibę zamierzył, i krzyknąwszy; «Wio maluśki!» pług zagłębił w rolę.
Z godzinę już orał i dobrze się zadyszał, kiedy go zdala najrzał Domin, krótszą drogą na przełaj ode wsi idący. Stanął stary, uśmiechnął się i pokręcił głową. Pole było puste, rozległe, choć w drobne pokrajane działy; mały oracz ginął prawie na niem, szary, jak ta rola, w siwej sukmance swojej. Insi