Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

tu już dawno kartofle posadzili i gdzieindziej do roboty się dali; sam tu był pod sklepistem, wielkiem, modrem niebem, a tak się, ogarniony tą szeroką pustką, drobnym widział, iż zdawało się, że jak ten skowronek pod grudkę ziemi zachronić by się mógł. Mały wiatr poranny rozwiewał mu konopiaste włosy; w znędzniałej, schudzonej twarzy i zapadłych oczach ogień mu się palił; z obnażoną głową, czapki na wygonie zapomniawszy, szedł, pokrzykując na konia i mozolnie krojąc skibę.
Stary patrzył przez chwilę i precz głową kiwał. Więcej mu wszelako roli żal było, niż dziecka.
Pług wyskakiwał na kamieniach, w lewo i w prawo krzywił, skiba odwalała się nierówno, szeroka, to wązka, to położysta, to stojąca, ot Boże zmiłuj się!
Nie mógł wreszcie wytrzymać Domin i stuknąwszy kijem, krzyknął:
— Chłopak! A bierz-że się na prawo! Nie tak! Zboczem... zboczem! Głębiej grządziela, głębiej, jeszcze głębiej! Na lewo teraz... Odsieb... Tak!...
Chłopak, poznawszy głos starego, obejrzał się i pilnować komendy jego zaczął, ale pług mu tak i tak chodził, właśnie jak sam chciał.
Stary syknął, kijem w kamień bił, nie mógł znieść tej poniewierki roli; aż dotrwać nie mogąc, zrobił kilka szerokich na ćwierć staja kroków, pług ujął i rękę chłopakowi układać zaczął.
Podebrał go pod kolana, dziękując, Stacho, a choć stary parę pacierzy zmudził, nie było mu żal, bo chłopak w oczach prawie naukę jego pojął, skibę ową