Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

Jeszcze pół biedy, póki robota w polu była, a kartofle i kapusta wołały brózd, przegonów, rydla i motyki; ale kiedy w polu zwolniała nieco nagłość prac wiosennych, rozmogła się w chłopaku posępność jakaś, z ciałem i z duszą go obejmująca, podobna owej wielkiej mgle zimowej, w którą z mogiłek po tatusiowym pochowie wracając, szedł, szedł, aż w nią wsiąknął cały.
Właściwie nie znajdował on dla siebie żadnej naturalnej, przyrodzonej sfery myślenia, czucia i zajęć. Wyrwany nagle z chłopięcego świata, z dojrzałymi nie związany niczem, prócz pracą nad siły, w źródle uspokojenia wszystkich trosk dziecięcych, w matce, czerpiący wszystkie niepokoje i gorycze swoje, stał się jak ten kruk, samotny, w pustce i w cieniu siedzący.
Zdawało się, że choroba duszy i choroba ciała utożsamia się w nim w objawach swoich z dnia na dzień: na słońcu, na przyźbie siedząc, trząsł się jakiemś wewnętrznem zimnem; na matczyne kolana głowę kładąc, czuł równie zimne ostrze przeszywających go podejrzeń i niepokojów.
Przychodziły chwile pogodne, ciche, zalewające mu duszę, jakby światłem zdaleka gdzieś płynącem; ale i wtenczas nie opuszczała go jakowaś smętność i powaga.
Kiedy dzieci po wsi w niedzielę hukały, różne zabawy zmyślając sobie, albo harcując na źrebcach w tumanie kurzu i piasku, on szedł na pole oglądać żyto, które już kłosem młodocianym grało. Pochy-