Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.

chłopaka szła, cielęciu podetknąćby trzeba. Rozmyślała wdowa tak i tak, mądrzyły kumy, oglądając małego przybysza i radząc różnie, jako że to, jeśli czego na wsi dość jest, to łopianu u płotów a zazdrości między babami. Ale kowalka była zdania, że cielaka chować trzeba. Jedna krowa w oborze, jak ta dusza w ciele, na gospodynię jakoś nie pasuje... Zawszeć to piękniej dwojgo sierści wygonić, choćby i w pole na paszę, niżeli jedno. Z cielaka przez pół roku jałówka godna wyrośnie, a choć i stelmach, to na dwoje bydła inszy pogląd będzie miał, niż na to jedno.
Białe?... To i co że białe! Zawszeć to sierść liczy, choćby też i biała! W jałówkę, a choćby i w krowę nikt orać nie będzie, żeby po niej mocy patrzał. Czego nie uchowasz, tego i nie kupisz; a co chłopaka, to najmniej, bo już dawno te lata przerósł, żeby za mlekiem, jak kot, się oglądał. Kartofle, chwalić Boga, są, lebioda je, sól je, to się tam i bez mleka obejdzie. Przecie odessany...
Jakoż obywał się. Cielę, wciągnięte z sieni do do obórki za lewą zadnią nogę, żeby mu urok jaki nie zaszkodził, zajęło honorowe miejsce po prawej stronie granuli, a tegoż dnia w południe, zamiast polewki, wystąpiła na misce lebioda. Stare sadło było w niej czuć, i to ją smakowitą robiło. Drugiego dnia takoż próżna miska zeszła. Trzeciego urzuciło się troszkę wieprzkowi, a chłopak całe odwieczerze narzekał, że go w dołku piecze. Piątego dnia już tylko łyżką po niej pogmerał, a po tygodniu patrzeć na nią nie mógł, tak mu obrzydła. Powrócono do kartofli z solą, ale