Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.

i w ziemię uparcie patrzył, ale nic nie widział przed sobą, a w uszach mu dzwoniło, jakby sygnaturka. Nagle porwał się z ławy, do matki rzucił, nogi jej objął rąkoma, głową do nich przylgnął i buchnął wielkim płaczem:
— O laboga rety matusiu! Nie bierzcie drugiego ojca!... O laboga rety, i parobka nie bierzcie!.. O laboga, matusiu, nie bierzcie parobka do chałupy!.. O rety... rety... rety!...
Osunęły mu się ręce, czołem o ziemię stuknął i piersiami na stopach matki leżąc, trząsł się w onym płaczu ciężkim i wił, jak robak ziemny.
Wdowa stała, nie ruszając się z miejsca. Żal jej było dzieciaka, że się tak morduje z tym płaczem. Tak samo żal jej było już nieraz młodego kogutka, gdy niedobity trzepotał się resztką życia w piasku. Miała miękkie serce. A tem większa zdejmowała ją litość, jako wiadomo było, że się to stać nie może, czego chłopak żąda, i dlatego takoż, że go wygadała przed chwilą. Wyżej tedy jeszcze fartuch do oczu podniósłszy, odezwała, się zawodzącym głosem:
— A i czegóż ty płaczesz, sieroto, czego lamentujesz? Jużci przecie nikt cię nie wygania z chałupy, nikt cię nie bije... Choćby ta i drugi ociec był, to ci krzywdy zrobić nie dam... bić cię nie będzie...
— Nie chcę, matusiu, nie chcę!... — wołał Stach, tłukąc głową o ubitą glinę izby. — O laboga rety, nie chcę!
Wdowie serce tajało.