Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.

szczącą w słońcu spinką, kamizelka miejskim krojem na piersiach otwarta, szynel zarzucony na ramiona, kaszkiet na bakier, śmiejące oczy, wąsik zaostrzony. Nastawiał się przytem, w bok ręką ujmował, zęby białe pokazywał, papierosa kręcił.
Kobietę ognie przeszły. Nigdy jeszcze młody urlopnik nie wydał jej się tak ponętnym. Wiedziała też, że kosiarz przed wszystkimi był i że jej żyto o dzieńby położył. Mimowoli się wyprostowała i fartuch na sobie ściągnęła.
Ale właśnie teraz najgorzej się składało, bo już na tę niedzielę, stelmach, jak amen w pacierzu, przyjść, i albo w tę, albo w tę stronę koniec robić miał. Przegięła się więc nieco tylko zalotnie w biodrach, i westchnąwszy, rzekła:
— A toć tam już od tygodnia lata a lata na Zawodzie, a kosę stali. Wczoraj rychtował kosisko, że za długie... Nabija ta osełkę od samego rana... Możeć da Bóg, co i usiecze ode złego razu!
Chrząst niecierpliwie przestąpił z nogi na nogę.
— Ale! usiecze ta! Gadajcie zdrowi! Albo to może siłę do kosy mieć! Zkołtuni tylko słomę i tyla!
— Ano... — zaczęła niepewnym głosem wdowa — przecie nie raz i nie dwa krowie trawę siekł...
— Co insze trawa — odparł kulas — a co insze zboże. Trawy to tam byle kozikiem uchechle. I baba to potrafi! A do zboża inszej ręki trza, inszej mocy. Jeszcze do takiego! Żyto jak trzcina i chłop się tam zapoci do trzeciego potu. Chodziłem wczoraj, tom widział.