Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/132

Ta strona została uwierzytelniona.

Wdowa ostygła nagle. Było to słowo wielce ze strony Chrząsta niebaczne. Cóż on, ten łomaga będzie jej pole obchodził, jakby już swoje? Cóż on ta będzie naglądał, przepatrywał?... Siał je to, abo orał, czy co? Jeszcze na to u wójta pisma niema, żeby go za parobka brała. Jak czekać, to czekać! Jużci do niedzieli wytrzyma. Przyjdzie stelmach, dobrze; nie przyjdzie, drugie dobrze. Do Chrząsta o każdy czas trafi. Teraz już jej ato drogę zabiega...
— A niech-ta próbuje! — odezwała się z obojętnością pozorną. — Usiecze, to usiecze, a nie, to się i najmie. Cóż mu się ta przeciwić, kiedy go taka nagłość do roboty sparła...
Sięgnęła po wiadro i poszła.
Chrząst oczy zmrużył, papierosa kręcił i z podełba za nią patrzył.
— Psssia!... baba! — warknął, i strzępnąwszy palcami, gwizdać sobie zaczął.
Brzęknęły kosy po żytach na cichą, słoneczną pogodę. Kosiarze choć po dwóch, po trzech z chat wyszli, teraz się rozrzucili flankiem po pstrej szachownicy zbóż płowych i złoto-zielonych. Nie była to bowiem regularna armia, której wyborowy żołnierz, pod wodzą dworskiego ekonoma, zwartym szeregiem do ataku idzie; ale gerylasówka, luza, gdzie się różna siła trafi, różna zręczność w boju, i gdzie każdy na swojem miejscu sam odpowiada za siebie.
Nic więc dziwnego, że znalazł się w niej mały, wychudzony żołnierzyk, który, dźwigając kosę, za in-