Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/133

Ta strona została uwierzytelniona.

nymi szedł, mało co po drodze przystając, aby broń z ramienia na ramię przełożyć. Broń była widocznie za ciężka na niego, niósł ją przecież ochoczo i ochoczo z nią na zagonie stanął.
W tej chwili właśnie, najpierw na kilku, potem na kilkunastu punktach rozległo się przedwstępne, rytmiczne klepanie osełek o kosy. I Stacho sięgnął po swoję, i nierówno nią klepać zaczął. Słychać go tedy było w wysokiem życie, ale go nie było widać.
Nad płowemi kwadratami i sznurkami żyta bieliły się i pstrzyły ramiona w koszulach, w lejbikach, w kamizelach, w spencerach; nad ramionami wyciągały się ogorzałe szyje w odwiniętych kołnierzach, z zawiązkami, ze spinkami, z tasiemkami, z guziczkami; po nad szyję wznosiły się to żółte słomiane i brunatne kapelusze, to u starszych czapy ciepłe, z pod których widać było długo puszczone włosy wszelakich odcieni, a nad tem dopiero wyszczerkały kosy, błyszcząc zdala w słońcu, jak wielkie miesięczne nowie.
Ale Stacho zginął w rosłem życie tak, że nad lekko wzruszoną falą kłosów, kiedy brózdą szedł, widać było tylko samą kosę, jak się posuwała nad pólkiem modro-złocista, iskrami sypiąca. Nikt tam wielce nie zważał na nią; jeden tylko Domin wyciągnął w tę stronę długą swoję, żurawią, ogorzałą szyję i z ręki sobie u magierki daszek przyprawiwszy, zmrużonem okiem mierzył w nią, jak teleskopem w gwiazdę. Nie czynił tego stary przez troskę o chłopca, ale mu szło