o krzywdę, jaką niewprawna kosa bujnemu plonowi świętej ziemi uczynić mogła. Lecz kosa zachodziła dobrze, okręgiem się z prawa na lewo biorąc, aż znikła w kłosach, jak gwiazda w obłoku płowym, a tuż zaraz zaczęła się przed nią droga słać, nieszeroka wprawdzie, ale dosyć równa.
Wszystko to widział Domin, i uspokojony, fajeczkę krótką pykał, a kosę klepał zlekka. Czego wszakże nie widział, to tego błysku w siwych źrenicach Stacha, kiedy mu pierwszy raz kłosy chrzęsnęły pod kosą. Ręce chłopcu trochę drżały, ale twarz znędzniała oblokła się szczęściem i pogodą, a w sercu taki trzepot, taki świegot miał, jakby mu się w niem skowronki wylęgły. Kosisko mocno ujął, w kroku mocno stanął, jak mógł najszerszym siągiem się zamierzył i nizko podebrawszy słomę, ku sobie ją garnął. Kosa, prowadzona wychudłą ręką chłopca, spotykała wszakże silny opór. Żyto rozkrzyło się niezwykle; stało tęgo zwarte, a zielonkawa jeszcze od przyziemku słoma nietylko była twarda, ale też i wiśna. Zadziwił się Stacho, że to tak ciężko idzie. Kiedy łońskiego żniwa na tatusia patrzał, widziało mu się, że kosa chodzi sama i sama tnie, a tatuś tyle, że sobie kosiskiem macha, i już. A tu gorące poty biją, nim się garść o ziem położy...
Dziwił się, ale nie ustawał. Osełkę nawet wtedy dopiero z kieszeni dobywał, kiedy Szymek Zabrożny, który o miedzę od Szafarzowego żyto swoje siekł, do ostrzenia kosy się zabierał. Wtedy i Stacho wypoczywał chwilę, naklepując swoję. Sam już dźwięk
Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/134
Ta strona została uwierzytelniona.