klepania tego napełniał go otuchą i dumą. Był to odgłos nie tylko tryumfu, ale i nadziei. Stawiał on chłopaka na równi z każdym parobkiem, ba! z gospodarzem niemal, boć na swojem, nie na cudzem siekł, a zaś mu het precz powiadał, jak on to duży wyrośnie i mocny nadewszystko, jak to żniwa skończywszy, życisko zaorze, jak je kartoflami na wiosnę obsadzi, jak znów kartoflisko pięknie na jesień obsieje, jak to wszyściutko sam zrobi, i jak nad nim nikt przewodzić nie będzie, jak się z gruntu nikomu wyłuskać nie da i jak sobie z matusią radzić pięknie będą. Przechylał głowę Stacho i łowił te dźwięki to prawem, to lewem uchem. Godna była muzyka! Piękniejszej nie słyszał nigdy.
Było już po śniadaniu, kiedy Zabrożny huknął na niego ze swego pólka:
— Chłopak!...
— A czego? — odhuknął Stacho.
— A to niech matka wódki choć z garniec szykuje, żebyś się miał czem do kosy wkupić!...
Stacho roześmiał się głośno, radośnie. Było to najmilsze słowo, jakie mu kto mógł powiedzieć.
W tej samej wszakże chwili uczuł ból nagły w piersiach i chwycił się za nie. Strach go przeniknął.
Tydzień już coś od owego wieczora, kiedy matce do nóg padł, lepiej mu być zaczęło, a tu znów się ta bieda odzywa... Postał, podyszał, otarł czoło, na które mu zimne wystąpiły poty, i na świeżym zagonie zajął żyto kosą. Kosa z ciężkością przez słomę się
Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/135
Ta strona została uwierzytelniona.