Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/136

Ta strona została uwierzytelniona.

przebiwszy, położyła na ziemi garść z wielkim mozołem. Wziął Stacho drugą mniejszą, ale i tak ciężko było. Ból nie ustawał. Ostry, kolący, przenikliwy, tchnąć mu prawie nie dał, na wylot go biorąc, jakby wilczym zębem.
Pierwszy raz zrywając dobrowolnie przyjętą komendę, wyjął chłopak osełkę, i dla wypoczynku więcej niż z potrzeby, kosę nabijać zaczął. Nabijał długo, dobrze chciał wypocząć, a potem tęgo siec. Niechby choć i ten Zabrożny widział, jeszcze po takiem słowie!... Jakoż zdawało się, że ból ustąpił nieco. Poprawił Stacho czapczynę, osełkę za pas, na wypuszczonej koszuli spięty, zasadził, a dla dodania otuchy i sobie, i kośbie, puścił głos polem w zwykłej przyśpiewce: Oj da dana!... oj da dana!...
Ale głosu tego sam się przestraszył: drżący, chrypliwy, do pisku ptaka podobny, wybiegł on mu z piersi jakimś przeciągłym jękiem; urwał tedy nagle Stacho i znów kosił w ciszy. Ale za każdym ruchem ramion, za każdym rozmachem kosy budził się ból i kąsał coraz silniej. Chłopak zacisnął zęby, brew ściągnął, pożółkłe czoło zbiegło mu się w fałdy, głęboka bolesna zmarszczka okoliła drżące, posiniałe usta. Za nim coraz mniejsze kładły się pokosy, przed nim coraz dalej, coraz słabiej odzywały się głosy żeńców, zbóż chrzęsty i brzęki kos ostrzonych. Chłopak wytężał wszystkie siły, żeby się zbliżyć do nich; na siwą koszulę wystąpiły gęste smugi potu, wilgotne włosy lgnęły mu do skroni, kosa stawała się coraz