Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/137

Ta strona została uwierzytelniona.

cięższą. Wytrzymał przecież i nie puścił jej, aż mu matka obiad w dwojakach przyniosła. Ledwie co jadła tknąwszy, rzucił się wtedy do strugi i pił, pił, jakby ją całą wypić chciał do dna, do szarego zwiru, do złotego piasku. Zaraz się też na brzegu cisnął, bo go chwycił srogi, rozrywający piersi kaszel.
Południe zeszło szybko; chłop na swojem robiąc, długiego wypoczynku nie potrzebuje. Zbudził się i Stach nad strugą, i po kosę sięgnął. Ciemne z posiniałemi paznogciami ręce trzęsły mu się, jak w febrze. Ha!... Zimnisko naciągło mi w kości ze ziemi — pomyślał sobie, i otrząsnął się, bo mu dreszcz grzbietem szedł i przenikał piersi. Spojrzał po niebie; godzina może była z południa, sam par największy.
Od złotej głowy słońca odłamały się gdzieś te długie, brylantowe promienie, które wczesnym rankiem padały na ziemię drżące i ukośne; głowa ta stała teraz nad polem wielka, żarząca, stopniała w sobie, rozpłomieniona w białawych ogniach lipcowego skwaru. Ostatni rój komarów uleciał ku wilgotnym olchom; w powietrzu biły się ciężkie, żółte muchy, podcięte zioła roniły mocne wonie, a drobne krople rosy, zawieszone na odkrytej z kłosów trawie, wysychały gwałtownie. Gdzieś ucho puścił, powietrze cykało brzękiem koników polnych, skowronek przestał śpiewać, a chlebny zapach dusił niemal. Zresztą cisza była dokoła Stacha. Mniejsze sznurki chłopskiego żyta leżały posieczone wpośród działków zielonych