Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/160

Ta strona została uwierzytelniona.

— Niech tam Krysta obiera! — odrzekł Paweł chmurnie.
Podparła stara brodę, sprostowała grzbieta i namyślać się zaczęła.
— Choć-by my mu dali Wojtek?.. Ale to tu tych Wojtków zatrzęsienie we wsi! Choć-by Jasiek?.. Ino, że już trzech Jaśków chrześniaków mam... Albo Stacho?.. E... nie! Nie trzeba daleko w pozad w kalendarzu sięgać, bo-by chłopak zyza miał. Jakże Krysta? Odezwij-że się! Cóż leżysz, jak drewno?
— A daj cie mu tam, jak chcecie! — przemówiła niecierpliwie chora.
Karbowiaczka klasnęła nagle w ręce.
— A choćby my mu, na to mówiąc, Jantoś dali?..
Odwróciła się Krysta gwałtownie od ściany i na łóżku siadła. Oczy miała rozgorzałe, brwi ściągnięte, na czole podłużną zmarszczkę.
— Nie! — zawołała, trzęsąc głową. — Nie! Aby nie Antek! Jak chcecie, dawajcie, aby nie Antek, nie!
Mówiła prędko, namiętnie, z wielkim ogniem w twarzy, z oburzeniem w głosie.
Stara zamilkła. Nie wiedziała, co rzec.
Paweł od łóżka odstąpił, i trzaskając w palce z powstrzymywanej passyi, czapkę o ławę cisnął.
Chwilę było cicho. Krysta ręce do głowy podniosła i zakołysała sobą. Żałość ją ogarnęła po tym nagłym gniewie.