Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/161

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nieszczęśliwa moja głowa! — mówiła ze skargą w głosie. — Nieszczęśliwe moje życie, i z dolą taką! A żeby ja już raz ludziom się umkła! A żeby ja im już raz z oczów zeszła!...
Stara Karbowiaczka głaskała ją po twarzy.
— Cichoj już, córuś, cichoj! Już cichoj! Już dobrze! Nie pierwszy Antek w kalendarzu, ani nie ostatni. Nie chcesz, to nie, i cichoj, i już!
Odwróciła się do parobka.
— A weźże jeszcze Paweł z półgarnca miodu od Szymsiowej! Tego pieprznego... Niech ta ludzie jedzą, piją, a nam dobra życzą...
— Co mi ta po ludziach! — burknął Paweł. — Co mi ta po ludzkiem jedzeniu, abo piciu! Kto ta będzie pił!...
— Nie bój się! Będzie tu pełna izba, jeszcze się i sieni dostanie! Niech się ino po wsi obniesie, że czerninę warzę, niech ino wątrobę zaczują, a wódkę, to ich tu będziesz za wiwat miał! Misek i łyżek braknie, a gąb nie!
— Bo było we czworo iść, — odezwał się chmurnie parobek, — dzieciaka po cichu ochrzcić, nie tam...
Nie skończył. Na Karbowiaczkę uderzyły ognie. W pośrodku izby stanęła, podparła się w boki, skry poleciały z małych siwych oczu.
— A ty sobie co rozumiesz? — krzyknęła, tupnąwszy nogą — A ty się tu skąd taki wziął? Czego ja się będę przed ludźmi kryła?... Czego się będę