Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/169

Ta strona została uwierzytelniona.

— Idź z Bogiem, córuchno, kiedy tak!.....A nie zaglądniesz to do dzieciaka...
— Niech ta śpi, kiej śpi... Co będę zaglądała?...
Wyszła. Zamyśliła się na to stara i podparła brodę.
— Wyszła — i ani na dzieciaka spojrzała... Oj będą tu jeszcze termedyje, będą, nim Paweł wesele wyprawi!... Oj będą! — mówiła sama do siebie, stojąc na progu chaty i patrząc za idącą ku Kościelnicy Krystą.
Ranek był bezsłoneczny, mglisty, powietrze ciche, ciepłe. Jakaś miękkość w niem była, jakaś słodycz, coś, co człowieka tuli i spokoi.
Smętność szła polami pustemi, wypoczywającemi; nad ziemią rozwodziła się już wielka, przedsenna, przedzimowa cisza.
Okolica była otwarta, dalekowidna, wskroś siniejąca, aż po nieba skraje. W szarości ranka pobłyskiwała rzeka, rznąca się pod wieś półkrągło, jakby sierpem jasnym; nizkie łąki, pełne rozlewisk jesiennych, leżały nad nią w parach modrawych. Wskroś okolicy, het na zachód słońca, ciągnęła się droga topolami sadzona, w której dalekiem, siniejącem przezroczu majaczyła wieża, stojącego na wzgórzu kościoła.
Drogą szła Krysta. Szła wymizerowana, chwiejącą się, blada. Głowę jej owijała duża, cienka chusta, gładkie pasma ciemnych włosów przylegały do zapadłych skroni, spuszczone rzęsy kładły na śniadawe lica cień długi i drżący. Szła spiesząc. Oczy utkwiła