Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/171

Ta strona została uwierzytelniona.

Uderzają na nią nagłe ognie wstydu, buntu, gniewu. Chce się porwać i iść, iść na koniec świata iść, a nie patrzeć na to dziecko, na Pawła... Wstręt nią wstrząsa, wstręt i strach; uciekać od wszystkiego chce. Podnosi barki wysoko, jak ptak złamane skrzydła do lotu. Ale cisza szerokich pustych pól spokoi ją z wolna. Ramiona opadają, podnoszą się źrenice na powietrze sine, na twarz jej wybija surowa zaduma.
... Nie za nas się zaczęło, i nie za nas skończy... Słowa matki wracają do niej posępne, wyroczne jakieś, a takie ciężkie, jak ten młyński kamień!
... Chybaż to ono i prawda... Chybaż i ona musiała na to paść... Chybaż to tak musiało być... Chybaż to tak ze wszystkiemi zawsze musi być...
— Jezu! Jezu! — szepce Krysta, i w jakiemś nagłem i głębokiem porozumieniu z dolą, chwieje głową zwolna.
Ciemne poczucie konieczności zagłady wszystkiego, co było jasne, kwitnące, żywe, bije na nią z tych pól nagich, obumierających.
... Chybaż to już po ziemi chodzi taka moc... Taka ślepa, ślepa moc... Ślepa taka i stara taka... Gdzie! Starsza od wsi całej i od wszystkich ludzi! Co sobie ziemia kwiatuszków napleni, co sobie radości podhoduje, co gniazd naściele, to ta moc wszyściuśko zdusi...
I co sobie ludzkie serce dobra i wesela nasieje, co zakwitnie kochaniem, jak ta płonka kwiatem, zaraz ona się zamachnie i zdusi. Taka moc jest! Taka ślepa moc!