Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/172

Ta strona została uwierzytelniona.

Tuli Krysta głowę w ramiona, dreszcz idzie po niej, jakby od nagłego wiatru powiania. Ale wiatru niema. Jest cisza. Długi rząd ogołoconych z liści, przejrzystych już topoli, przeprowadza ją ulotnym, delikatnym szmerem. Drobne, nagie gałązki chwieją się i trącają o siebie, jakby ruszone tchem cichym, dalekim...
Idzie Krysta po przydróżku, szmeru tego słucha i przyśpiesza kroku.
Kościelna wieża przybliża się coraz, jakby przez powietrze płynęła z krzyżem i dzwonami. Naraz zakołysały się dzwony i bić zaczęły daleko gdzieś, wysoko. Dźwięk ich głuchy, stłumiony, wzmaga się, ustaje, i znowu się wzmaga, i znowu ustaje.
Są to jakby ogromne, płynące, nadziemne westchnienia. Fala ciszy bierze je w siebie i czyni się niespokojna i drżąca.
Z piersi Krysty dobywa się jęk przeciągły, długi. Twarz jej staje się jeszcze śniadsza, w oczach zapala się posępny ogień. Ściska w ręku szmatkę z pieniędzmi i kiwa głową.
— Już tobie ament, Jantochna, już tobie ament! Już ty się skończył dla mnie, a ja się skończyła dla ciebie. Już tobie krzyż, Jantochna, i gromniczna świeca...
Oj, pomarł ty, pomarł dla mnie, czyś żyw, czyliś nie żyw... Oj pochowała ja ciebie głęboczko w ziemię, oj usypała ja tobie mogiłę, Jantochna, oj usypała! Nie usypała ja ci jej z tego piasku, z tego drobnego, ale ci ją usypała z grzechu śmiertelnego... Oj uro-