Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/173

Ta strona została uwierzytelniona.

sła, mogiła, urosła, oj stanęła od ziemi do nieba, oj nie daje tobie do mnie, ani mnie do ciebie!... Już ty śpij, Jantochna, już ty śpij, już ty się nie przebudzaj!
Już ja za ciebie mszę mówić dam, już ja tobie na dobrą noc we dzwony dzwonić dam, już ja z tobą ament zrobić idę!...
Cichnie i przyśpiesza kroku.
Chce się coprędzej odgrodzić od kochania swego krzyżem i gromniczną świecą. Może lżej będzie... może lżej...
Jak się do chaty wróci, jak zmocnieje, to po miesięcznem świetle przede dniem wstanie i kamień do rzeki zatoczy. Największy, najcięższy, jaki ino gdzie, — zatoczy. Powiadają ludzie, że jak taki kamień na głębię, na dno pójdzie, to człowiek o wszystkiem zapomni. Żeby go nożem w serce pchnął — zapomni. Ot, kamień w wodę!... — mówią.
Idzie coraz prędzej. Drobny perlisty pot okrywa jej nizkie, śniade czoło, siły biją na nią. Dzwony milkną. Milkną zwolna, jeden po drugim, w szerokich echach i westchnieniach. I znów robi się cisza. Topole tylko szepcą w niej lekkim, ledwo słyszalnym szmerem nagich gałązek, jakby po nich szedł głos z daleka gdzieś, z daleka...
... Krysta!... Krysta!... Krysta!..
Odwraca Krysta głowę, otwiera szeroko oczy i patrzy.
Jak zajrzeć, puste, puste pole. I wieś i chatę nakryły pary sine; ledwie coś nie coś modrzeje. Droga