Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/174

Ta strona została uwierzytelniona.

jakky się rozpłynęła, roztajała, za nią tylko topole idą... idą... idą...
Krysta czuje się jakby zatopiona w tej szarej pustce, w tej cichości pól, która aż dzwoni nad nią. Ogarnia ją to tak, jakby wielka, wielka woda. Tuli głowę w ramiona, mruży oczy i powtarza z cicha:
— Nic, tylko kamień na dno... tylko kamień...
Siada, odpoczywa, potem znów idzie. Godzina za godziną płynie, a drogi nie ubywa prawie.
Tymczasem od szarości widnokręgu oderwała się sylweta pośpiesznie idącego człowieka.
Na pierwszy rzut oka poznać można było, że albo drogę skrócić chce, albo też jej nie zna.
Ciężkiemi, dużemi krokami na przełaj przez ugór szedł, wynurzywszy się z poniża od strony zarosłych trzciną torfowisk, że prawie, jakby w oczach z pod ziemi wyrosł. Zaraz też musiał zobaczyć Krystę na pustej, wyniesionej nieco nad polami drodze, bo zaczął ręką machać, krzycząc co siły;
— Hej!... Hej!... Hej!...
Krysta obejrzała się i stanęła.
Człowiek był podróżny i zdawał się cudzy. Zdaleka widać było, że węzełek u kija uwiązany na ramieniu niesie, a kiedy się przybliżył zasiwiała na nim żołnierska kapota.
Z boku jej zachodził, skacząc przez zagony, przez rowy i ciągle wołając.
W Kryście zaczęło się serce tłuc. Zdawało jej się przez chwilę... Jezu miłosierny! Co jej się zdawało?...