Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/178

Ta strona została uwierzytelniona.

Kołująca, zmęczona myśl Krysty, chwyciła się tych słów i zwisła na nich, jak ptak w sidle.
... Na Mosty poszedł... Na zachód słońca będzie... Na Mosty poszedł... Słowa te jednak były dla niej tylko pustym dźwiękiem. Poprostu nie zdawała sobie sprawy o kim tu mowa, kto to na Mosty poszedł, kto na zachód słońca będzie. Te słowa, które ją przyprawiły o obłęd niemal, były dla niej niezrozumiałe, obce. Nie czuła nawet, że je szepcą własne jej zimne i zmartwiałe usta.
Tak doszła do miejsca, gdzie się kończyła wysada. A kiedy topole przestały szemrać na nią, i Krysta szept swój urwała, także nie wiedząc o tem.
Szła teraz piasczystą spłazą, szeroko rozjeżdżoną przez wózki chłopskie, i racicami pędzonego tędy bydła zdeptaną.
I nagle na tym piasku, w który oczy jej były utkwione, ujrzała z wielką dokładnością rynek miasteczka, z którego przed dwoma laty nowobrańcy szli. Ot, wszystko jakby żywe przed nią.
Kilkunastu chłopów w kożuchach i mieszczan w kapotach przy podwodach stoi... Pod długim żółtym murem szereg skulonych postaci kobiecych... Z pod grubych chust słychać szloch i lament... Trzęsą się pod niemi głowy siwe, niemocne; wypłakane oczy patrzą na idących w świat synów-żywicieli... W pośrodku rynku ustawiają się czwórkami rekruci... Antek w ostatnim rzędzie, przyzostaje się, ociąga, zawraca do niej jeszcze. Już na niego starszy dwa