Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/179

Ta strona została uwierzytelniona.

razy fuknął, już za plecy pchnął, ale ich ręce, ich głowy, ich usta rozłączyć się nie mogą...
— Będziesz mnie czekać, Krysta!
— Będę...
— Wiernie?...
— Wiernie.
— Tak ci Panie Boże dopomóż?...
— Tak mi Panie Boże dopomóż!...
— Pamiętaj!
A wtem zabuczał bęben.
— Antek! — krzyknęła Krysta, a krzyk ten, w pustem polu odbity ocucił ją z jej martwoty. Ogromna jasność uderzyła w nią, jak pożarna łuna. Zrozumiała teraz, że Antek wraca, że go na poprawkę puścili, że na Mosty idzie, że dziś jeszcze tu będzie. Wszystko, wszystko teraz zrozumiała. Jak w godzinę śmierci jasno się czyni konającemu od gromnicznej świecy, tak jej się teraz uczyniło jasno. Strach, strach, jak jasno!
Szczęście, ból, trwoga biły na nią razem i przenikały ją, jak ostre noże. Nie widziała, gdzie się co kończy, albo gdzie zaczyna, bo szczęście było, jak sam ból bolesne.
— Reta! — krzyknęła, zaciskając pięście, jakby się temu gwałtowi zmieszanych uczuć bronić chciała. Dusiły ją, mordowały, dreszczem i ogniem po niej szły....
Otarła zimny pot z czoła, szarpnęła koszulę pod szyją.