Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/18

Ta strona została uwierzytelniona.

bie i zmrużywszy oczy rzekła dość głośno do stojącego przed bramą stróża:
— Walenty! Proszę powiedzieć w domu, jakby list przyszedł, albo co, że jestem proszona na obiad do Frascati, i że dopiero wieczorem wrócę!
Stróż obojętnie słuchał tego wyjaśnienia, stojąc w bramie w rozpiętym kożuchu i paląc papierosa. Nie spojrzał nawet w tę stronę.
Panna Florentyna za to patrzyła na niego ciągle zmrużonemi oczyma i nie odwracała wysoko podniesionej głowy. Po twarzy jej, która nagle jakby skamieniała w maskę nieugiętej dumy, latały płomienie tryumfu; nozdrza jej prostego nosa rozdęły się szeroko, drobne usta drżały nieco, zwłaszcza górna warga, wzgardliwym rysem ściągnięta i odchylona nad białemi, bardzo równemi zębami.
— Walenty słyszy? — dodała głośniej, doczekać się nie mogąc odpowiedzi stróża.
— Toć słyszę! — odrzekł leniwie. — Aktoby się ta pytał! I rzucając niedopałek, szeroko przed siebie plunął. Te wielkie miny nie imponowały mu jakoś.
— No! — rzuciła przez ramię panna Florentyna, ucinając tym sposobem wątpliwości stróża, poczem majestatycznie odwróciwszy ciągle jeszcze wysoko podniesioną głowę, szła obok mnie czas jakiś sztywna, wyprostowana, milcząca.
Na zakręcie ulicy dopiero westchnęła i spuściła oczy.