Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/182

Ta strona została uwierzytelniona.

nie obaczy. Aby dziś... Aby dziś... Aby chwilkę jeszcze!
O tem, co się z nią stanie, co z nią będzie, nie myślała jakoś. Jej strach, jej przeraźliwa trwoga roztajała w tem jednem pragnieniu:
.... Aby raz... Aby raziczek jeszcze!...
Była teraz na grobli, za którą czerniał krzyż w powietrzu mglistem. Wytężyła oczy i wydało jej się, że z pod krzyża podnosi się człowiek. Nie widziała go prawie, ale jej się wydało.
Żar buchnął na nią, serce się w niej zatrzęsło, rozpadło jakby...
— Antek! Antek! — krzyknęła wielkim głosem i, wyciągnąwszy ręce przed siebie, rzuciła się przez groblę biedz, jakby ją wiatr poniósł.
Ogromny gwałt bólu i kochania zadźwięczał w tym krzyku. Gruba chusta spadła jej z głowy na ramiona, zarzucony na plecy fartuch powiewał za nią w mgle sinej, niby wielkie skrzydła, a ona, jak ptak oślepiony, leciała w tę siność i w tę mgłę, z odrzuconą w tył głową, krzycząca, szlochająca, w łzach i w ogniach cała.
Poznał ją Antek z daleka.
— Krysta! — zawołał — Krysta!
Lecz nim się opamiętał, już mu na piersiach leżała, już jego szyję rękami obejmowała, już twarz swoją śniadą ze łkaniem do niego tuliła.
— Jantochna!... Jantochna!... Laboga reta, Jantochna!...