Strona:Maria Konopnicka - Nowele (1897).djvu/184

Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak mi Panie Boże...
Głos jej się zarwał i buchnęła płaczem.
— To i czegoż ty płaczesz, kiedy tak?
Z radości płaczę, Jantochna! Z radości i z kochania płaczę.
Wtedy chłop głowę jej puścił, z głowy czapkę zdjął i do krzyża jasny wzrok obrócił.
Dziękujęż ci, Panie Jezu Chryste, żeś mnie łaską swoją przenajświętszą z tej drogi do dom szczęśliwie powrócił, a wszystko dobro w opiece swojej miłosiernej uchował! W imię Ojca, i Syna, i Ducha Świętego. Amen!
Przeżegnał się szerokim krzyżem, powoli rękę z ramienia na ramię przenosząc, poczem zaraz mile na Krystę spojrzawszy, do piersi ją sobie przytulił.
— No, już nie płacz, nie płacz, Krzysiu! Mojaś ty!... Moja?... Moja?...
— Twoja, Jantochna, twoja!...
Drżała pod wrażeniem modlitwy Antkowej; zęby jej szczękały z cicha.
— A niech tam! — myślała. — Niech się tam co chce dzieje! Niech tam goreję w piekle na wieki wieków!...
— A czegóż się tak trzęsiesz, niebogo?
— Zimno...
Skuliła głowę w ramiona i zmrużyła rzęsy.
— Pójdźmaż prędzej do domu, to się pogrzejesz!